+3
katewisienka 8 maja 2018 22:00
Wina się u nas nie zakręca więc to, że francuskie tete-a-tete zaczęliśmy od dupy strony i zamiast Paryża wybraliśmy Alzację nikogo nie zdziwiło. Przed promocją Wizzaira wiedzieliśmy tyle, że Bazylea to miasto na styku Szwajcarii, Niemiec i Francji. Po promocji, że źle nie będzie, bo te alzackie piwnice to rzut beretem są, a Ren pobliski winem płynie. Więc jeśli w meandrach rzeki odnajdziemy małe wioseczki, kulturowy tygielek i zacne żarełko to nam w to graj, uznaliśmy.



Opóźniony lot z Wrocławia do Bazylei nie zepsuł nam humorów. Gdy wylądowaliśmy trzeba było obstawić tylko właściwą bramkę, by na pewno trafić na Alzacki Szlak Winny, a nie na przykład do Fryburga. Odebraliśmy w Avisie Micrę i z miejsca ruszyliśmy do Eguisheim, pierwszej z perełek. Wioska wpisana jest do stowarzyszenia zrzeszającego najładniejsze wsie w kraju.





Po 40 minutach jazdy przekonaliśmy się, że nie ma przesady, bo Egiusheim jest słodkie jak z piernika. Barwne kamieniczki, mur pruski, kwiatki, bociany, precle. Pierdyliard zdjęć i każde podwórko na trasie było nasze. Zawsze tak mam na początku.



Po jakimś czasie zapachniało obiadem, a wtedy jak na komendę z restauracyjek zaczęli wybiegać kelnerzy z dziesiątkami tartes flambees, tradycyjnej alzackiej tarty na bardzo cienkim cieście, z cebulą i śmietanowym sosem. Opór był bezcelowy. Zamówiliśmy tarty i karafkę wina i zrobiło się pysznie.





Ponadto podróże kształcą, więc po odkryciu tutejszego pinot gris zalajkowałam wina z regionu.



Wieczorem ruszyliśmy do Saint-Hippolyte, wioski na Route des vins d'Alsace-180 km szlaku alkoholików i hedonistów. Na noclegi wybraliśmy Chambres d'hôtes Francois Bleger (z bookinga), bo mieli własne piwnice. I Jezusku, żeś ty czuwał! Bo pan Bleger ma XVII- wieczny hotel w środku wsi, mamę, która piecze gościom drożdżowe baby i robi najlepsze wino w promieniu... 10 km!





Popołudniami braliśmy w plecak butelkę jego Pinot Gris, dwa kieliszki i zalegaliśmy na trawie wśród winnic. Kurcze, taką Francję można lubić.



Wieczorami zaglądaliśmy za róg do Le Hupsa Pfannala, która serwuje regionalną kuchnię: mięsa, kapustę, ziemniaczane zapiekanki. Słowem- lekko nie jest, jest zacnie. Ja pochłaniałam szparagi, Tomek szalał.





Kolejne dni upływały podobnie. Odwiedzaliśmy sąsiednie wioski: Ribeauville, Bergheim czy Riquewirh, ale wkrótce dopadły nas symptomy deja vu. Wioski są malownicze, ale dość jarmarczne i na dłuższą metę męczą.






Symbolami regionu są bociany, ponętne pośladki Alzatek, drożdżowe baby i precle, więc każde z miastek-ciastek funduje nam bociany, dupiszcza i precle. Zboczyliśmy więc ze szlaku, uciekliśmy do winnic, zamków i mikro-wiosek.



Czwartego dnia, kiedy myślałam, że nie ma już co krążyć w poszukiwaniu wrażeń odwiedziliśmy Colmar i Kaysersberg. I jednak zaskoczenie. Pierwsze to duże miasto z piękną katedrą, muzeum i dzielnicą zwaną Petit Venice.





Za 6 euro można popływać łódką po kanałach. Popływaliśmy, pospacerowaliśmy, a gdy liczba turystów przekroczyła liczbę spotkanych w poprzednich dniach postanowiliśmy odpocząć w Kaysersberg. I dziś myślę, że to najfajniejsza z odwiedzonych wiosek.



Wciśnięta w dolinę, z rzeką przez środek i ruinami górującymi nad rudymi dachami kamienic. Ma klimat i jakimś cudem udało jej się uciec przed zalewem bociano-dupianego badziewia. Dla mnie miejscówka numer 1.





Ostatniego dnia, z kompletem kieliszków i serów śmierdziuchów wróciliśmy do domu. Alzację wpisałam na wysokiej drugiej pozycji w rankingu naszych "winnych rajów". Jest prowincjonalna i swojska. I jest do powtórki.



Na dwóch, nie czterech kółkach... Z sakwami na wino i bagażem rejestrowanym...

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

handsome 18 maja 2018 17:26 Odpowiedz
Fajna relacja i fajne foto. Narobiłas ochoty na szparagi. Pozdrawiam